BYŁO SOBIE JAKUBSKIE PRZEDMIEŚCIE

BYŁO SOBIE JAKUBSKIE PRZEDMIEŚCIE

Wystawa w Galerii Karczewski (Toruń 2005)

Maciej Śmietański & Piotr Rączka

wróć wróć

Szczegóły wydarzenia

Było sobie Jakubskie Przedmieście.

 

Odszukane przy przeprowadzkach i porządkach zdjęcia pochodzą z roku 1989, wykonane na chwilę przed przebudową Dzielnicy, gdzie zamysł architektów miasta już lokalizował tam nowe domy i nowych mieszkańców, którzy mieli rozcieńczyć zastały klimat panujący od wojny a może jeszcze wcześniej. 

Ekspozycja jest rodzajem podróży i przypomnienia czasów, których już nie ma, klimatu, który nie istnieje i małej ojczyzny, w której się wychowaliśmy. 

Dedykujemy ją naszym rodzicom, dziadkom i kolegom, którzy razem z nami przechodzili tam lata dzieciństwa. Ważny dla nas jest również sygnał dla naszych dzieci i wszystkich tych młodych ludzi, dla których historia tego kawałka Torunia staje się powoli anegdotą...

 

Tekst wprowadzający wystawę:

... nasz dom był reprezentacyjny, chyba najczystszy w dzielnicy, z trzema piętrami. Miał duże ciężkie drzwi, które dziadek zamykał na noc i piwnicę, w której prąd założono dopiero w latach 70-tych. Zresztą tylko 3 żarówki w załamkach, tak aby oświetlały jednocześnie dwa pomieszczenia. Zimą rychtowaliśmy piec, niekiedy z trudem rozbijając szlakę, aby znowu napełnić go od dołu gazetami, potem drzewem, węglem i na górze koksem – pół godziny później w mieszkaniach robiło się ciepło.

Do szkoły szło się od drzwi na lewo, mijając tryftę prowadzącą do ludzi z innego świata, z którymi mieliśmy mało kontaktu, do końca nigdy nie wiedziałem dlaczego nie wolno nam tam chodzić. Potem już tylko szybkim krokiem do rogu, zaglądając czy w warzywnym jest oranżada Murzynek, ciepła i pyszna, z takim kapslem jak dziś w dobrych piwach; jeśli dowieźli to trzeba było się spieszyć po szkole – mógł się skończyć już do południa. Za rogiem na Studziennej „Cukierenka”, później przerobiona na knajpkę z piwem, ale w podstawowej jeszcze z pączkami i sznekami. Potem po  lewej mijaliśmy ulicę Konopackich, do końca dzieciństwa niezmiennie  piaszczystą a z prawej już  widok na boisko. Z tego boiska na przerwie, jeśli otworzyli od strony szkoły można było popatrzeć na jarmark. Świnie, konie, krowy nieraz psy, transakcji dokonywano przy zaimprowizowanych zagrodach, oczywiście przy kuflu piwa. Nie zawsze otwierali, czasem za płotem zapłata nie była za zwierzę, lecz za pokrycie maciory lub klaczy – to było ciekawsze.

Gdzieś za pięć ósma wszyscy stali na placu parami, klasa przy klasie. Nauczyciele pojawiali się w drzwiach i z 20 metrów machali dziennikiem – to był sygnał do wejścia. Ten rytuał zanikał tylko przy dużych mrozach, wszyscy gnieździli się wtedy w budynku, potem wieczorem trzeba było truć wszy w turbanie z ręcznika nasączonym octowym preparatem .

W południe na rower, gdy w sklepie po schódkach rzucali masło, można było stanąć ze dwa razy i już po trzech godzinach zahandlować z Malakową z kiosku za „Razem” albo „Sztandar Młodych” z plakatem zespołu, najlepiej Republiki.

Za domem mieliśmy ogród z potężną jabłonią, miała trzy gałęzie – można było siedzieć na nich i zajadać jabłka. Nie spotkałem takich jabłek już od dawna, dużych, soczystych, w których ogryzało się miejsca po przejściu robaka. Potem wyglądały jak wulkany miąższu na wyjedzonych ogryzkach. Tam była forteca, zamek, odkrywka archeologiczna, miejsca bitew i działań wojennych, cmentarz kanarków z częstymi ekshumacjami, baza transportowa i chyba kiedyś nawet kosmodrom, choć Sojuz, który budowaliśmy nigdy nie wzbiła się do nieba. Wszystko to z kasztanów, patyków czasami śniegu polewanego kolorowymi miksturami. 

Patrząc dziś na komputery, gameboje i dvd naszych dzieci, wyobrażam sobie tamten świat i chciałbym jeszcze raz usiąść na gorącym asfalcie przed witryną zakładu krawieckiego naszego dziadka, posłuchać o myszach w plecaku pod Tobrukiem, o skrobanych ziemniakach pod Monte Cassino, a potem powoli do zachodu słońca posnuć z kuzynem plany czego to dokonamy w naszym życiu. Murzynek oczywiście powinien być ciepły.

Zapisz się - newsletter